Jak pisałam w swoim poprzednim poście, 18.08.2013r. brałam udział jako współorganizatorka Restaurant Day w Czarnej Wsi Kościelnej, w gospodarstwie agroturystycznym Ptasie Radio. Prawie miesiąc później postanowiłam w końcu opisać swoje wspomnienia - o wrażeniach raczej już zbyt późno mówić ;)
Etap pierwszy: planowanie i przygotowania.
Po dłuższym namyśle postawiłam na kuchnię fusion. Miało być tanio i warzywnie, a więc połączenie kuchni polskiej z włoską wydało mi się być zupełnie na miejscu. Zdecydowałam się na sałatkę z fasoli i pomidorów, lazanię ze szpinakiem oraz ... nie do końca włoskie brownie z pomarańczą :)
Pomysł na sałatkę powstał w wyniku inspiracji przeczytanej niedawno książki "Tysiąc dni w Toskanii" autorstwa Marleny de Blasi. Książkę zdecydowanie polecam wszystkim miłośnikom nie tylko kuchni włoskiej, ale też kultury i obyczajów (być może zbiorę się na recenzję). W książce przedstawiane były opisy i przepisy na fasolę na ciepło, w towarzystwie rozmarynu, oliwy i czosnku, ja postawiłam jednak na sałatkę na zimno.
Ugotowałam fasolę (czemu zawsze wychodzi mi to dwa razy dłużej niż w przepisach??), dodałam do niej pokrojone pomidory, kawałki rukoli, sól, pieprz, mały starty ząbek czosnku i olej lniany. Sałatka była całkiem smaczna i sycąca, ale ze względu na podróż w samochodzie i spędzenie czasu w cieple, trochę "zwiędła". Jeśli następnym razem bym ją przygotowywała, to podałabym ją w zupełnie inny sposób - na liściach rukoli układałabym doprawioną fasolę, a całość przybrała kawałkami pomidorów. Dopiero teraz, z perspektywy czasu, widzę swój błąd ;)
Na danie główne przygotowałam lazanię ze szpinakiem i cukinią. Przepis klasyczny - makaron, beszamel, ser, ale zamiast sosu bolońskiego użyłam plastrów cukinii (surowych, układanych na przemian z innymi warstwami) oraz szpinaku, podduszonego na maśle z oliwą, czosnkiem, solą i pieprzem. Wyszły mi trzy blaszki ;) Wierzch lazanii pokryłam oliwą wymieszaną w moździerzu ze świeżymi ziołami, solą, pieprzem i czosnkiem, z góry więc przepraszam, jeśli komuś trafiły się stwardniałe gałązki tymianku ;)
Wszystkie porcje rozeszły się jak przysłowiowe ciepłe bułeczki... oprócz jednej, która jakimś trafem wyszła zbyt zimna.
Na deser zrobiłam brownie z pomarańczą. W zasadzie to nie tyle zrobiłam, co próbowałam zrobić - tym razem wyszedł mi jakiś cienki placek, a nie porządne brownie. Nie wiem tylko, czy użyłam za mało składników, czy miałam za dużą blaszkę czy może czekolada była nie taka jak trzeba? A może po prostu za krótko składniki ubijałam i nie otrzymały wystarczającej puszystości? Tak czy siak - było dobre, a wiem to stąd, że jedną blaszkę przywiozłam do domu i całość zjadł Wojtek na kilka kolejnych śniadań ;)
Do ciasta "brownie'owego" dodałam kandyzowaną skórkę pomarańczy i grejfrutów (własnoręcznie parę miesięcy temu zrobioną), a kawałki ciasta podawałam z sosem pomarańczowym robionym z syropu cukrowego oraz plastrów pomarańczy w nim gotowanych z laską cynamonu (miały być karmelizowane plastry pomarańczy, ale cóż, troszkę się rozgotowały - nie wyszło im to jednak na złe) oraz kawałkiem świeżej pomarańczy. Jak smakowało takie zestawienie - nie wiem, ale sos robił furorę nawet po całym dniu, kiedy to organizatorzy i ich Pomocnicy wyjadali go łyżeczkami z pojemnika ;)
Agnieszko: bardzo bym chciała Ci podać przepis, o który prosiłaś, ale niestety nie mam przepisu swojego - prawie wszystko robię na oko. W przygotowaniu tego sosu chodzi o to, aby wpierw zagotować syrop z cukru, taki jak na kandyzowaną skórkę pomarańczy, wrzucić do niego laskę cynamonu, a następnie plastry pomarańczy. Ilość plastrów zależy od ilości syropu. Korzystałam mniej więcej z tego przepisu (klik), ale chyba gotowałam pomarańcze zbyt długo i dlatego wyszedł sos, a nie kandyzowane plastry ;)
Etap drugi: podróż
Udało mi się mojego Wojtka namówić, aby mnie zawiózł na Restaurant Day. Impreza odbywała się około 20km od naszego miejsca zamieszkania. Wojtek jest jeszcze kierowcą dość początkującym - o ile po Białymstoku jeździ całkiem nieźle, to jednak, aby dojechać do Ptasiego Radia, musiał dokładnie przestudiować... powiedzmy, że pewną stronę z trasami pokazanymi w realistycznych zdjęciach ;) Ja przejrzałam jedynie mapy satelitarne z lotu ptaka, więc wymądrzać się w drodze nie mogłam, choć i tak Wojtek mnie pytał, gdzie trzeba skręcić.
Jakoś tak się stało, w miejscu, po którym się zupełnie tego nie spodziewaliśmy, że wjechaliśmy w ślepą uliczkę (oboje nie widzieliśmy znaków to sygnalizujących; jak się potem okazało, jest to stara droga na Czarną Białostocką, która prowadzi wzdłuż nowej przez jakieś pół kilometra, ale która kończy się... w lesie ;) ), a przy cofaniu Wojtek się zagapił (może to ja go zagadałam?) i zawisł kołem nad rowem. Próbowaliśmy jakoś samochód wypchnąć, trochę go podważyć kamieniami czy kłodami, które znaleźliśmy, ale niestety - nic z tego. Do docelowego miejsca było na szczęście dość blisko i przyjechał po nas Maciek, mąż Edyty z Eko Quchni, który nas uratował - samochód zostawiliśmy na parę godzin, pojechaliśmy z przygotowanymi potrawami (nie tylko moimi, ale też innej współorganizatorki, Ani) i dotarliśmy w końcu na pole bitwy.
Etap trzeci: kamera... akcja!
Kiedy wnieśliśmy nasze klamoty do kuchni Marty, zastaliśmy duży harmider i chaos. Pierwsi goście już przybyli, duży stół kuchenny był cały zastawiony potrawami, talerzami, narzędziami, zaczęły przychodzić zamówienia. Pierwsza tura była prawie klęską. Prawie każda z nas chciała rzucić to wszystko w cholerę, przeprosić gości i wracać do domów. Obiady wychodziły przed przystawkami, desery przed obiadami, zupy zimne, a napoje na deser. Zamówienia się mieszały między stolikami. Nikt nie spisywał, co kto zamawia, a już w ogóle nie było mowy o zastanowieniu się, ile który stolik powinien zapłacić. Na domiar złego - zlew i wszelkie jego okolice, włącznie z całą podłogą i wszystkimi tacami, przeznaczonymi do zanoszenia potraw, były pokryte brudnymi naczyniami. Zbliżała się druga tura...
Na całe szczęście osoby, które może planowały nas wesprzeć, ale na pewno nie angażować się w takim stopniu, włożyły całe swoje siły w ratunek tonących na swoim okręcie kucharek. I tak, dzięki wsparciu mężów Marty i Edyty, po pewnym czasie również męża Ani (która to przybyła z osobistych powodów z opóźnieniem), mojego Wojtka, przyjaciółki Marty i w pewnym stopniu też pomocy Marty mamy, jakoś to ogarnęliśmy. Podzieliliśmy się obowiązkami, co należało zrobić od początku. Jedni zmywali i wycierali naczynia, inni zbierali zamówienia z przydzielonych stolików, jeszcze inni przygotowywali i nakładali porcje zamówionych potraw na talerze. Nawet znaleźliśmy chwilę wytchnienia, aby napić się pysznej arbuzady.
Kolejne tury nie były już tak tragiczne w skutkach - dania wychodziły z kuchni w odpowiedniej kolejności, naczynia były zmywane na bieżąco, napoje nalewane jeszcze zanim przyszły zamówienia, aby zanieść je w pierwszej kolejności i umilić gościom oczekiwanie na pozostałe potrawy.
Każdy moment, w którym można było przysiąść na poręczy fotela był błogosławionym. Dopiero po sześciu godzinach poczułam, że muszę pójść do toalety czy coś zjeść - wcześniej zupełnie nie miałam czasu nawet o tym pomyśleć. Oczywiście nie tylko ja - każdy czuł, że boli go jego wszystkie dwanaście nóg i sześć kręgosłupów.
Etap czwarty: podsumowanie
Tu może się zdawać, że przyszło najlepsze. Był to jednak czas na wysprzątanie pięknego domu Marty i jej męża, Wojtka, dzięki którym całe wydarzenie mogło się w ogóle odbyć w tak urokliwym miejscu. Czas na pozbieranie zagubionych naczyń i sztućców. Czas na podliczenie wszystkich za i przeciw (u mnie wyszło więcej "za", ale raczej nie chciałabym tego powtórzyć na aż taką skalę. Jestem pewna, że nie mogłabym pracować w kuchni restauracji, w której co chwilę pojawiają się zamówienia, a dania przygotowane na świeżo mają "wychodzić" w pięć minut idealnie podane). W końcu - czas na pożegnania, podziękowania i powrót do domów.
Droga powrotna (poza tym, że cofając w ciemnym podwórku Marty i Wojtka prawie rozbiliśmy samochód i róg ich domu), była w porządku. Trochę mieliśmy obaw, czy trafimy do głównej trasy przez żużlowo-żwirową drogę ukrytą w lesie oraz leśne objazdy, ale udało się bez problemów. Byliśmy zresztą tak zmęczeni, że było nam wszystko jedno, czy dojedziemy do domu, czy wylądujemy gdzieś w Suwałkach ;)
Kiedy już w końcu do domu dotarliśmy, byłam tak wzruszona, zmęczona i w sumie szczęśliwa, że niewiele byłam w stanie mówić (a już w ogóle nie byłam w stanie się ruszać). Przez wiele dni się przybierałam do opisania tego dnia, ale do tej pory pamiętam prawie wszystkie jego najmniejsze szczegóły. Teraz może jedynie jestem mniej emocjonalna ;)
W tym miejscu chciałabym podziękować przede wszystkim dziewczynom, z którymi ten dzień współorganizowałam:
- Marcie, właścicielce Ptasiego Radia, która udostępniła nam cały dom i podwórko oraz która przygotowała mnóstwo pyszności, jak tarta z botwinką czy bezglutenowe czekoladowe ciasto z owocami oraz arbuzadę, która była moim osobistym hitem kulinarnym całego dnia
- Edycie, która dużo siły włożyła nie tylko w przygotowanie swoich wegańskich potraw, ale także prowadzenie strony naszego wydarzenia na Facebooku i informowanie nas o ciągle napływających zgłoszeniach ze strony gości
- Sylwii, która ulepiła i ugotowała dwieście pierogów Lucyfera i była naszą pierwszą deską ratunku w drodze na Restaurant Day
- Agnieszce, która upiekła mnóstwo bakłażanów, a kiedy zabrakło wystarczającej ilości składników, zrobiła bigos z bakłażanów i uratowała honor naszej jednodniowej restauracji nadprogramowymi daniami na ciepło
- Ani, która przygotowała pyszny krem z soczewicy.
Nie udało by nam się jednak bez wsparcia i cierpliwości:
- Wojtka, męża Marty, który chciał zaznać trochę niedzielnego spokoju, ale dzielnie zbierał zamówienia i roznosił potrawy, zachowując zimną krew w obliczu katastrofy
- Ewy, przyjaciółce Marty, która miała być po prostu zaproszonym gościem, ale po rozpaczliwej telefonicznej prośbie o uratowanie dnia stawiła się wcześniej i została o wiele dłużej, pełna wigoru i uśmiechu, zbierając zamówienia i roznosząc je naszym gościom
- Maćka, męża Edyty, który nie tylko był dzielnym kelnerem, ale przede wszystkim uratował nas, potrawy moje i Ani oraz nasz samochodzik (jeszcze raz ogromne dzięki, Maćku!)
- mojego Wojtka oraz Alberta, męża Ani, którzy ratowali tonące "statki", choć mieli w planach pozwiedzać okolicę i odpocząć na łonie natury, a nie babrać się w płynie do zmywania naczyń ;)
- mamy Marty, która zajmowała się stęsknioną za rodzicami wnuczką i pomogła nam też nieco ogarnąć kuchenny chaos :)
Tymi podziękowaniami chcę zakończyć dzisiejszy wpis. Nie mam zdjęć - możecie jednak obejrzeć co nieco u Edyty oraz u Sylwii. Wszystkim tym, którzy planują organizację Restaurant Day, polecam zastanowić się, czy na pewno chcą to robić na aż taką skalę, jak nam to wyszło ;) A jeśli tak - to niech dobrze przemyślą najpierw organizację oraz załatwią sobie ewentualnych pomocników ;)
Pozdrawiam serdecznie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz