Moje przygnębienie spowodowane jest sytuacją na rynku pracy (choć pewnie też nadchodzącą zimą, pms-em itd. ...). W tym roku skończyłam studia (i cieszę się, że ten etap jest już za mną) i powoli na ten rynek pracy wkraczam (wcześniej, w trakcie studiów, jak szukałam pracy, to mi mówili, że studentów nie przyjmują. Teraz jest na odwrót.). Bardzo chcę pracować, ale pracodawcy nie bardzo chcą mnie zatrudnić - z jednej prostej przyczyny: nie mam doświadczenia. Ok, to może być przeszkodą, ale przecież nie jest wielkim problemem przyuczenie kogoś do pracy, jaką ma wykonywać albo zaproponowanie mu wpierw stażu za kieszonkowe. Tak mi się przynajmniej zdawało do tej pory. Teraz widzę, że wszędzie chcą zatrudniać młodych studentów z przynajmniej trzyletnim doświadczeniem w pracy na pełny etat, dyspozycyjnych we wszystkie weekendy, święta i nadgodziny, z własnym samochodem, będących ciągle pod telefonem, znających biegle ze dwa języki obce, chętnych do służbowych wyjazdów, a jeśli są płci żeńskiej - to dobrze by było, gdyby były w związku z tymi wyjazdami służbowymi dyskretne.
Jest też inny rodzaj pracodawców. Tacy zatrudniają wszystkich, bez doświadczenia, bo i tak zapewniają "szkolenie i niezbędne materiały". Zapewniają stawkę godzinową i/lub prowizję. Praca najczęściej polega na wykonywaniu i/lub odbieraniu połączeń telefonicznych. Umowa zlecenie, na pełny etat, żeby wziąć ustawowe pięć minut wolnych od komputera, trzeba się pytać przełożonego o pozwolenie, grafik ustalany przez HRowców, mających siedzibę w zupełnie innym mieście, płacą mniej niż najniższa krajowa. Oczywiście jest to praca w korporacji, a jak wiadomo, korporacje są biedne i nie mają pieniędzy na lepsze warunki dla swoich pracowników, stąd notoryczny brak mydła i papieru toaletowego, składki na płyn do mycia naczyń i gąbki, dyżury pracowników do sprzątania kuchni, bo sprzątaczka przecież ma ważniejsze sprawy na głowie, jak np. narzekanie, że jest brudno.
Nie wiem, czy powinnam o tym pisać, ale przecież nie podaję nazwy firmy, w której pracuję, żadnych nazwisk, żadnych tajemnic. Mówię tylko o warunkach pracy.
Czemu więc tam pracuję, skoro jest niezbyt fajnie? Po pierwsze, wszyscy ludzie, którzy pracują gdziekolwiek, twierdzą, że w każdej pracy jest beznadziejnie i że akurat moja nie jest tak zła (aha.). Po drugie, nigdzie indziej nie chcieli mnie zatrudnić (choć ponoć półtora miesiąca szukania pracy to bardzo mało). Po trzecie, nawet te grosze, które tam zarabiam, to zawsze lepiej, niż nie zarabiać nic. Po czwarte, ciągle mam nadzieję, że moja sytuacja się poprawi.
Najbardziej chciałabym pracować na własny rachunek. Móc zrobić przerwę wtedy, kiedy tego potrzebuję. Móc wypić kawę przy komputerze. Zawsze mieć mydło i papier toaletowy w ubikacji. Nie bać się tego, że ktoś mi zwinie z lodówki drugie śniadanie. A najważniejsze - robić to, co lubię, czym się interesuję, o czym mam pojęcie i przez co jestem w tym dobra (i chcę być jeszcze lepsza). I nie zależy mi na kokosach - chcę po prostu wieść spokojne życie.
Niestety, na zakładanie swojej działalności trzeba mieć super fajny pomysł oraz kupę kasy (o ile z tym pierwszym jest u mnie spoko, to to drugie to katastrofa). I jak młody człowiek ma cieszyć się życiem i mieć nadzieję na przyszłość?
Trochę na duchu podtrzymuje mnie to, co robimy teraz z Białostockimi Blogerkami. Jedna udana akcja już za nami, bardzo się zaprzyjaźniłyśmy, mamy kupę pomysłów i wspólne cele. Może coś z tego wyjdzie.
A oto moje wczorajsze łupy z Przetwornianki:
Butla soku z antonówek, słoik soku z malin (bardzo dobrze smakuje z herbatą), słoik dżemu z malin i słoik wiśni w syropie. Przy okazji dodam, że wiśnie dostałam od Państwa Sandmanów. Żółty mieczyk i bukiet ziół z kolei pochodzą z ogródka Magdy.
Garść tych ziółek dorzuciłam dziś do jajecznicy. Znalazły się tam: lubczyk, natka pietruszki, bazylia cytrynowa, szałwia, estragon i coś mechatego, co wygląda jak mięta, ale nie pachnie w ogóle miętowo ;)
Na oliwę na patelni wrzuciłam pół posiekanej cebuli, kiedy się podsmażyła, dodałam trzy jajka, garść ziół i posiekanego pomidora. Doprawiłam solą i pieprzem, pomieszałam chwilę, aż jajka się ścięły i przełożyłam na talerz.
Do tego trochę chleba (niestety, ze sklepu) i ogórek kiszony. Prócz chleba, soli i pieprzu - wszystkie składniki pochodzą ze wsi. Smacznego! :)
ps. Ogólnie nie jestem narzekaczem, ale czasem nie mogę się powstrzymać i muszę coś z siebie wyrzucić, bo inaczej oszaleję. Jeśli ktoś przeczytał całość i dotrwał do tego momentu - dziękuję! i zapraszam na herbatę z sokiem malinowym :)
ps2. Zapomniałam napisać, dlaczego jajecznica jest pyszna, ale zabrakło mi słów. Jest bo jest i tyle ;)
Wyrzucić trzeba, a i ponarzekać też można od czasu do czasu:)
OdpowiedzUsuńWażne, żeby się w tym nie okopać i zostać na pozycji, że świat jest okrutny i nie ma nadziei na lepszą przyszłość i dlaczego mnie to spotyka itd.
Świat jest jaki jest (ostatnio czytam trochę książek o historii świata i doszłam do wniosku, że nie było okresu, w którym bym chciała żyć;) i nikt nam nie obiecywał, że będzie wszystko ok. Jest jak jest, czyli teraz dla Ciebie trudno...
Ja bym się nie zgodziła ze stwierdzeniem, że każda praca jest beznadziejna, ale też z tym, że na własnym (jeśli się ma pomysł i pieniądze) to jest wszystko super. Nie jest;) To trochę mrzonki, że praca na swoim ma same zalety. Temat nie na komentarz, można o tym pisać i pisać.
Ponieważ przeczytałam całość (i to z uwagą wielką), więc czuję się zaproszona na Twoją herbatkę:)
Pozdrawiam i trzymaj się!