niedziela, 6 października 2013

Food design w Galerii Arsenał



Szóstego października w Galerii Arsenał odbyły się warsztaty z food designu, prowadzone przez Gosię Rygalik ze Studia Rygalik. O tej ciekawej parze można poczytać na ich stronie pod adresem Studio Rygalik. Znajdziecie tam ich projekty z całego świata, informacje o pomysłach i twórczości czy filmiki przedstawiające ich dzieła.

Warsztaty trwały mniej więcej trzy godziny, od około 11.00 w niedzielny poranek. Dzień wcześniej odbyła się edycja skierowana do dzieci. Założę się, że były one bardziej kreatywne, niż dorośli ;)


Czym jest food design? Wnioskując po dzisiejszych warsztatach – nikt tego tak naprawdę nie wie ;)
Dla jednych będzie to tworzenie nietypowej zastawy stołowej czy mebli do kuchni, baru i restauracji, dla innych może to być nouvelle cuisine i kuchnia molekularna, wycinanie ludzików z sera (pozdrawiam Aśkę ze szkolnej ławki z liceum ;) ) lub tworzenie bardziej rozbudowanych rzeźb z produktów spożywczych.


Można pójść w stronę projektowania nowych kształtów makaronu, kolorowania warstw biszkoptu na tort we wszystkie kolory tęczy albo jeszcze inaczej – inscenizowanie spotkań kulinarnych (od wystroju, ba, sposobu siedzenia, do odpowiedniej kolejności serwowania potraw w równie odpowiednio połączonych smakach).


Zapewne również uprawę arbuzów w prostokątnych pojemnikach czy tworzenie biżuterii z suchego makaronu można uznać za food design.

Na warsztatach nie przedstawiono nam jedynie słusznej definicji food designu, być może takiej po prostu nie ma. Najłatwiej więc stwierdzić, że jest nim wszystko, co oscyluje wokół jedzenia oraz sposobów jego podawania i spożywania (łącznie z aranżacją otoczenia, w jakim jest serwowane). Jeśli ktoś dysponuje konkretnymi definicjami, może nawet ciekawymi i kompetentnymi badaniami w tym temacie – bardzo proszę się dzielić tymi informacjami:) Mój adres e-mail jest do odnalezienia na blogu ;)


Czy warto się zagłębiać w coś, co nazwano „food design”? Na pewno jest to ciekawa wizualnie forma, z jednej strony jako przejaw sztuki, środek wyrazu artystycznego, z drugiej zaś – jako podanie jedzenia w ciekawy sposób na przyjęciu dla znajomych. Z całą pewnością przyciąga uwagę. Może być także tematem do szerokiej dyskusji, zarówno na forum towarzyskim, artystycznym (w końcu to design- projekt, projektowanie), jak i naukowym – dla socjologów, kulturoznawców, teoretyków i krytyków sztuki, nawet pewnie psychologów. Może tematem zainteresowaliby się również architekci, fizycy czy chemicy?


Na czym polegały proponowane przez Galerię Arsenał i Studio Rygalik warsztaty? Po krótkim wprowadzeniu w tematykę food designu przez Gosię, popartym prezentacją zdjęć, mieliśmy przystąpić do stworzenia „czegoś” z jedzenia. Bazą były całe bloki serów korycińskich z różnymi dodatkami (zioła, czarnuszka), a do nich mogliśmy wybierać, co tylko dusza zapragnie - różnego rodzaju świeże zioła i sałaty, owoce i warzywa, bakalie, a także marynaty (oliwki, ogórki, kapary, groszek).



Praca odbywała się w grupach lub indywidualnie, zależy, kto jaki zew natury poczuł ;) Przy naszym stoliku wszyscy pracowali indywidualnie (tak się złożyło, że było wśród nas czworo blogerów, między innymi Pan Misio).

Galeria Arsenał obiecała nam przesłać zdjęcia zrobione przez ich fotografa, jeśli  tylko je dostanę, to obiecuję wtedy pokrótce opisać, co przedstawiają. Zapewniam wszystkich, że każda z prac zawierała w sobie coś ciekawego. Nie we wszystkich na pewno pojawiła się koncepcja, o którą chodziło prowadzącej warsztaty. Wielu osobom Gosia podpowiadała, jak daną pracę ulepszyć (oczywiście mi też ;)) pod kątem zamysłu, jakiemu miało towarzyszyć nasze tworzenie.


Co mogę dodać na podsumowanie?

Warsztaty były ciekawe. Z początku byłam jak zwykle skrępowana obecnością zupełnie obcych mi osób i niewiele się odzywałam ;) (nie, nie oznacza to potrzeby wprowadzania zabaw zapoznawczych, one krępują jeszcze bardziej). Nie miałam też zupełnie pomysłu na to, co zrobić z pysznych serów korycińskich i towarzyszącemu im tłu w postaci warzyw i owoców. Dopiero teraz, jak jestem już u siebie, mam mnóstwo pomysłów - bardziej zahaczających o sztukę, niż kulinaria – szkoda mi jednak jedzenie marnować w aż takim stopniu ;)


I mimo, że obraz stworzony ze złego w smaku keczupu, w którym znajduje się dużo dodatków chemicznych nie jest aż takim marnotrawstwem, to jednak „materiał”, który nam udostępniono, najlepiej jest jeść… w czystej formie ;)

Z drugiej jednak strony – użycie drewnianych wykałaczek jako łącznika do przestrzennej rzeźby z przekąsek czy zastępowanie kawałków bloku sera lub bochenka chleba odpowiadającymi im innymi produktami, jest idealnym sposobem na połączenie zarówno „sztuki nowoczesnej”, jak i ekologii.

Może być też tak, że są to dwie odrębne dziedziny – ekologia i food design – a wtedy pod to drugie można wpleść każdy zamysł artystyczny, jaki tylko przyjdzie nam do głowy – o ile nadal będzie związany, w jakiejkolwiek formie, z żywnością.


wtorek, 10 września 2013

Wspomnienia z Restaurant Day w Ptasim Radiu

Jak pisałam w swoim poprzednim poście, 18.08.2013r. brałam udział jako współorganizatorka Restaurant Day w Czarnej Wsi Kościelnej, w gospodarstwie agroturystycznym Ptasie Radio. Prawie miesiąc później postanowiłam w końcu opisać swoje wspomnienia - o wrażeniach raczej już zbyt późno mówić ;)


Etap pierwszy: planowanie i przygotowania.


Po dłuższym namyśle postawiłam na kuchnię fusion. Miało być tanio i warzywnie, a więc połączenie kuchni polskiej z włoską wydało mi się być zupełnie na miejscu. Zdecydowałam się na sałatkę z fasoli i pomidorów, lazanię ze szpinakiem oraz ... nie do końca włoskie brownie z pomarańczą :)

Pomysł na sałatkę powstał w wyniku inspiracji przeczytanej niedawno książki "Tysiąc dni w Toskanii" autorstwa Marleny de Blasi. Książkę zdecydowanie polecam wszystkim miłośnikom nie tylko kuchni włoskiej, ale też kultury i obyczajów (być może zbiorę się na recenzję). W książce przedstawiane były opisy i przepisy na fasolę na ciepło, w towarzystwie rozmarynu, oliwy i czosnku, ja postawiłam jednak na sałatkę na zimno.

Ugotowałam fasolę (czemu zawsze wychodzi mi to dwa razy dłużej niż w przepisach??), dodałam do niej pokrojone pomidory, kawałki rukoli, sól, pieprz, mały starty ząbek czosnku i olej lniany. Sałatka była całkiem smaczna i sycąca, ale ze względu na podróż w samochodzie i spędzenie czasu w cieple, trochę "zwiędła". Jeśli następnym razem bym ją przygotowywała, to podałabym ją w zupełnie inny sposób - na liściach rukoli układałabym doprawioną fasolę, a całość przybrała kawałkami pomidorów. Dopiero teraz, z perspektywy czasu, widzę swój błąd ;)

Na danie główne przygotowałam lazanię ze szpinakiem i cukinią. Przepis klasyczny - makaron, beszamel, ser, ale zamiast sosu bolońskiego użyłam plastrów cukinii (surowych, układanych na przemian z innymi warstwami) oraz szpinaku, podduszonego na maśle z oliwą, czosnkiem, solą i pieprzem. Wyszły mi trzy blaszki ;) Wierzch lazanii pokryłam oliwą wymieszaną w moździerzu ze świeżymi ziołami, solą, pieprzem i czosnkiem, z góry więc przepraszam, jeśli komuś trafiły się stwardniałe gałązki tymianku ;)

Wszystkie porcje rozeszły się jak przysłowiowe ciepłe bułeczki... oprócz jednej, która jakimś trafem wyszła zbyt zimna.

Na deser zrobiłam brownie z pomarańczą. W zasadzie to nie tyle zrobiłam, co próbowałam zrobić - tym razem wyszedł mi jakiś cienki placek, a nie porządne brownie. Nie wiem tylko, czy użyłam za mało składników, czy miałam za dużą blaszkę czy może czekolada była nie taka jak trzeba? A może po prostu za krótko składniki ubijałam i nie otrzymały wystarczającej puszystości? Tak czy siak - było dobre, a wiem to stąd, że jedną blaszkę przywiozłam do domu i całość zjadł Wojtek na kilka kolejnych śniadań ;)

Do ciasta "brownie'owego" dodałam kandyzowaną skórkę pomarańczy i grejfrutów (własnoręcznie parę miesięcy temu zrobioną), a kawałki ciasta podawałam z sosem pomarańczowym robionym z syropu cukrowego oraz plastrów pomarańczy w nim gotowanych z laską cynamonu (miały być karmelizowane plastry pomarańczy, ale cóż, troszkę się rozgotowały - nie wyszło im to jednak na złe) oraz kawałkiem świeżej pomarańczy. Jak smakowało takie zestawienie - nie wiem, ale sos robił furorę nawet po całym dniu, kiedy to organizatorzy i ich Pomocnicy wyjadali go łyżeczkami z pojemnika ;)

Agnieszko: bardzo bym chciała Ci podać przepis, o który prosiłaś, ale niestety nie mam przepisu swojego - prawie wszystko robię na oko. W przygotowaniu tego sosu chodzi o to, aby wpierw zagotować syrop z cukru, taki jak na kandyzowaną skórkę pomarańczy, wrzucić do niego laskę cynamonu, a następnie plastry pomarańczy. Ilość plastrów zależy od ilości syropu. Korzystałam mniej więcej z tego przepisu (klik), ale chyba gotowałam pomarańcze zbyt długo i dlatego wyszedł sos, a nie kandyzowane plastry ;)


Etap drugi: podróż


Udało mi się mojego Wojtka namówić, aby mnie zawiózł na Restaurant Day. Impreza odbywała się około 20km od naszego miejsca zamieszkania. Wojtek jest jeszcze kierowcą dość początkującym - o ile po Białymstoku jeździ całkiem nieźle, to jednak, aby dojechać do Ptasiego Radia, musiał dokładnie przestudiować... powiedzmy, że pewną stronę z trasami pokazanymi w realistycznych zdjęciach ;) Ja przejrzałam jedynie mapy satelitarne z lotu ptaka, więc wymądrzać się w drodze nie mogłam, choć i tak Wojtek mnie pytał, gdzie trzeba skręcić.

Jakoś tak się stało, w miejscu, po którym się zupełnie tego nie spodziewaliśmy, że wjechaliśmy w ślepą uliczkę (oboje nie widzieliśmy znaków to sygnalizujących; jak się potem okazało, jest to stara droga na Czarną Białostocką, która prowadzi wzdłuż nowej przez jakieś pół kilometra, ale która kończy się... w lesie ;) ), a przy cofaniu Wojtek się zagapił (może to ja go zagadałam?) i zawisł kołem nad rowem. Próbowaliśmy jakoś samochód wypchnąć, trochę go podważyć kamieniami czy kłodami, które znaleźliśmy, ale niestety - nic z tego. Do docelowego miejsca było na szczęście dość blisko i przyjechał po nas Maciek, mąż Edyty z Eko Quchni, który nas uratował - samochód zostawiliśmy na parę godzin, pojechaliśmy z przygotowanymi potrawami (nie tylko moimi, ale też innej współorganizatorki, Ani) i dotarliśmy w końcu na pole bitwy.


Etap trzeci: kamera... akcja!


Kiedy wnieśliśmy nasze klamoty do kuchni Marty, zastaliśmy duży harmider i chaos. Pierwsi goście już przybyli, duży stół kuchenny był cały zastawiony potrawami, talerzami, narzędziami, zaczęły przychodzić zamówienia. Pierwsza tura była prawie klęską. Prawie każda z nas chciała rzucić to wszystko w cholerę, przeprosić gości i wracać do domów. Obiady wychodziły przed przystawkami, desery przed obiadami, zupy zimne, a napoje na deser. Zamówienia się mieszały między stolikami. Nikt nie spisywał, co kto zamawia, a już w ogóle nie było mowy o zastanowieniu się, ile który stolik powinien zapłacić. Na domiar złego - zlew i wszelkie jego okolice, włącznie z całą podłogą i wszystkimi tacami, przeznaczonymi do zanoszenia potraw, były pokryte brudnymi naczyniami. Zbliżała się druga tura...

Na całe szczęście osoby, które może planowały nas wesprzeć, ale na pewno nie angażować się w takim stopniu, włożyły całe swoje siły w ratunek tonących na swoim okręcie kucharek. I tak, dzięki wsparciu mężów Marty i Edyty, po pewnym czasie również męża Ani (która to przybyła z osobistych powodów z opóźnieniem), mojego Wojtka, przyjaciółki Marty i w pewnym stopniu też pomocy Marty mamy, jakoś to ogarnęliśmy. Podzieliliśmy się obowiązkami, co należało zrobić od początku. Jedni zmywali i wycierali naczynia, inni zbierali zamówienia z przydzielonych stolików, jeszcze inni przygotowywali i nakładali porcje zamówionych potraw na talerze. Nawet znaleźliśmy chwilę wytchnienia, aby napić się pysznej arbuzady.

Kolejne tury nie były już tak tragiczne w skutkach - dania wychodziły z kuchni w odpowiedniej kolejności, naczynia były zmywane na bieżąco, napoje nalewane jeszcze zanim przyszły zamówienia, aby zanieść je w pierwszej kolejności i umilić gościom oczekiwanie na pozostałe potrawy.

Każdy moment, w którym można było przysiąść na poręczy fotela był błogosławionym. Dopiero po sześciu godzinach poczułam, że muszę pójść do toalety czy coś zjeść - wcześniej zupełnie nie miałam czasu nawet o tym pomyśleć. Oczywiście nie tylko ja - każdy czuł, że boli go jego wszystkie dwanaście nóg i sześć kręgosłupów.


Etap czwarty: podsumowanie


Tu może się zdawać, że przyszło najlepsze. Był to jednak czas na wysprzątanie pięknego domu Marty i jej męża, Wojtka, dzięki którym całe wydarzenie mogło się w ogóle odbyć w tak urokliwym miejscu. Czas na pozbieranie zagubionych naczyń i sztućców. Czas na podliczenie wszystkich za i przeciw (u mnie wyszło więcej "za", ale raczej nie chciałabym tego powtórzyć na aż taką skalę. Jestem pewna, że nie mogłabym pracować w kuchni restauracji, w której co chwilę pojawiają się zamówienia, a dania przygotowane na świeżo mają "wychodzić" w pięć minut idealnie podane). W końcu - czas na pożegnania, podziękowania i powrót do domów.

Droga powrotna (poza tym, że cofając w ciemnym podwórku Marty i Wojtka prawie rozbiliśmy samochód i róg ich domu), była w porządku. Trochę mieliśmy obaw, czy trafimy do głównej trasy przez żużlowo-żwirową drogę ukrytą w lesie oraz leśne objazdy, ale udało się bez problemów. Byliśmy zresztą tak zmęczeni, że było nam wszystko jedno, czy dojedziemy do domu, czy wylądujemy gdzieś w Suwałkach ;)

Kiedy już w końcu do domu dotarliśmy, byłam tak wzruszona, zmęczona i w sumie szczęśliwa, że niewiele byłam w stanie mówić (a już w ogóle nie byłam w stanie się ruszać). Przez wiele dni się przybierałam do opisania tego dnia, ale do tej pory pamiętam prawie wszystkie jego najmniejsze szczegóły. Teraz może jedynie jestem mniej emocjonalna ;)


W tym miejscu chciałabym podziękować przede wszystkim dziewczynom, z którymi ten dzień współorganizowałam:
- Marcie, właścicielce Ptasiego Radia, która udostępniła nam cały dom i podwórko oraz która przygotowała mnóstwo pyszności, jak tarta z botwinką czy bezglutenowe czekoladowe ciasto z owocami oraz arbuzadę, która była moim osobistym hitem kulinarnym całego dnia
- Edycie, która dużo siły włożyła nie tylko w przygotowanie swoich wegańskich potraw, ale także prowadzenie strony naszego wydarzenia na Facebooku i informowanie nas o ciągle napływających zgłoszeniach ze strony gości
- Sylwii, która ulepiła i ugotowała dwieście pierogów Lucyfera i była naszą pierwszą deską ratunku w drodze na Restaurant Day
- Agnieszce, która upiekła mnóstwo bakłażanów, a kiedy zabrakło wystarczającej ilości składników, zrobiła bigos z bakłażanów i uratowała honor naszej jednodniowej restauracji nadprogramowymi daniami na ciepło
- Ani, która przygotowała pyszny krem z soczewicy.

Nie udało by nam się jednak bez wsparcia i cierpliwości:
- Wojtka, męża Marty, który chciał zaznać trochę niedzielnego spokoju, ale dzielnie zbierał zamówienia i roznosił potrawy, zachowując zimną krew w obliczu katastrofy
- Ewy, przyjaciółce Marty, która miała być po prostu zaproszonym gościem, ale po rozpaczliwej telefonicznej prośbie o uratowanie dnia stawiła się wcześniej i została o wiele dłużej, pełna wigoru i uśmiechu, zbierając zamówienia i roznosząc je naszym gościom
- Maćka, męża Edyty, który nie tylko był dzielnym kelnerem, ale przede wszystkim uratował nas, potrawy moje i Ani oraz nasz samochodzik (jeszcze raz ogromne dzięki, Maćku!)
- mojego Wojtka oraz Alberta, męża Ani, którzy ratowali tonące "statki", choć mieli w planach pozwiedzać okolicę i odpocząć na łonie natury, a nie babrać się w płynie do zmywania naczyń ;)
- mamy Marty, która zajmowała się stęsknioną za rodzicami wnuczką i pomogła nam też nieco ogarnąć kuchenny chaos :)


Tymi podziękowaniami chcę zakończyć dzisiejszy wpis. Nie mam zdjęć - możecie jednak obejrzeć co nieco u Edyty oraz u Sylwii. Wszystkim tym, którzy planują organizację Restaurant Day, polecam zastanowić się, czy na pewno chcą to robić na aż taką skalę, jak nam to wyszło ;) A jeśli tak - to niech dobrze przemyślą najpierw organizację oraz załatwią sobie ewentualnych pomocników ;)


Pozdrawiam serdecznie :)


niedziela, 11 sierpnia 2013

Restaurant Day w Czarnej Wsi Kościelnej

Moi Drodzy,

18.08.2013r. w gospodarstwie agroturystycznym Ptasie Radio w Czarnej Wsi Kościelnej, odbędzie się pierwszy Restaurant Day, w jakim biorę udział :) Jestem jedną z osób, które przygotowują potrawy dla Gości. Oprócz mnie, będą to również Kulinarki Edyta i Sylwia oraz blogerki z bloga Banana Pepper i sama właścicielka gospodarstwa.

Przygotujemy dużo przysmaków z sezonowych produktów. Wszystkich chętnych zapraszamy bardzo serdecznie do uroczego zakątka na Podlasiu, z którego w połowie pochodzę :)

Wszystkie szczegóły znajdziecie pod tym adresem: Restaurant Day w Ptasim Radiu.

Potwierdzenie przybycia należy przesłać na adres restaurantday18@gmail.com.

Zapraszamy! :)

czwartek, 1 sierpnia 2013

Muszelki z kurczakiem i brokułem



Kolejny pomysł na szybki i smaczny obiad. Możliwe, że już coś podobnego publikowałam, raczej na poprzednim blogu ;) W każdym razie - uwielbiam to połączenie: chrupiący brokuł, miękka, soczysta cukinia, mączny makaron i mięsisty kurczak, wszystko to scalone sosem sojowym.






Na porcję dla trzech osób potrzebujemy:
- 300g makaronu (dowolnego, ja miałam ochotę na zwykłe muszelki)
- podwójną pierś z kurczaka
- 1 brokuł
- 1 średnią cukinię
- małą cebulę
- sól, pieprz, sos sojowy, olej

Wstawiamy osoloną wodę na makaron i wodę na brokuła. Kroimy w kawałki oczyszczoną pierś z kurczaka, cebulę w drobną kostkę, cukinię w półplasterki.

Rozgrzewamy na patelni olej, szklimy cebulę, dokładamy kurczaka.

Brokuła wrzucamy do garnka z wrzącą wodą, przykrywamy, wyłączamy płomień.

Makaron wrzucamy do wrzącej wody, gotujemy aż będzie al dente.

Jeśli kurczak jest już biały z wszystkich stron, dodajemy cukinię, podgrzewamy, aż zmięknie, dodajemy odcedzonego brokuła, wyłączamy płomień, doprawiamy pieprzem i sosem sojowym, ewentualnie solimy, ale raczej nie ma potrzeby.

Do miseczek nakładamy makaron, na to mięso z warzywami. Idealnie smakuje posypane sezamem, ja jednak nie miałam i nie mogłam znaleźć w okolicznych sklepach, więc było bez ;)


środa, 31 lipca 2013

Pasta jajeczna z kiełkami i szczypiorkiem

Pasta jajeczna to jedna z najbardziej banalnych przekąsek na świecie. Ostatnio miałam nadmiar jajek i dwa razy robiłam pasty - raz z suszonymi pomidorami i oliwą, raz z kiełkami i szczypiorkiem.






W tej wersji jajek nie ścierałam drobno na tarce, nie siekałam nożem, nie mieliłam. Po prostu rozdrobniłam je niezbyt dokładnie widelcem. Niektóre kawałki były tak duże, że w zasadzie wyszło mi coś pomiędzy pastą a sałatką - co dawało dwie możliwości spożycia ;)





Do czterech jajek dodałam pęczek szczypioru, garść kiełków lucerny (trochę pokrojonych), pół dużego kubka jogurtu greckiego, sól i pieprz. Wymieszałam, spróbowałam i... nie spodziewałam się, że wyjdzie tak dobre! :)





Dobre na przekąskę, śniadanie, lunch, kolację, kanapkę, sałatkę, spotkanie z przyjacielem. Dłużej od przygotowania pasty trwa ugotowanie, ostudzenie i obranie jajek ;)


Smacznego! :)

Pierś kurczaka w szynce szwarcwaldzkiej oraz penne w sosie pomidorowym



W niedzielne południe, szukając inspiracji obiadowych, natknęłam się na przepis Kwestii Smaku na kurczaka w pomidorach. Postanowiłam zrobić coś podobnego i w ten sposób powstała pierś kurczaka w szynce szwarcwaldzkiej oraz penne z sosem pomidorowym. Przecież nie byłabym sobą, gdybym w stu procentach skorzystała z czyjegoś przepisu ;)






Nie bardzo tylko wiedziałam na początku, z czym mięso i sos podać - ryżu nie lubię, pieczywa nie miałam, a w szafce tylko makaron... ostatecznie padło więc na pełnoziarniste penne i po raz kolejny makaron uratował mi życie ;) A tak na poważniej - uwielbiam połączenie razowej pasty z pomidorami w każdej postaci - świeżymi, pokrojonymi w kostkę, dodanymi do ciepłego spaghetti, pesto z suszonych pomidorów czy wreszcie tradycyjnym sosem pomidorowym.





Do przygotowania porcji na trzy głodne osoby potrzebujemy:

- trzy pojedyncze piersi kurczaka (lub sześć podobnej wielkości kawałków piersi indyka)
- 6 plastrów szynki szwarcwaldzkiej (lub innej, podobnej. może być też cienko krojony wędzony boczek)
- 6 pomidorów
- czosnek
- cebulę
- 300g makaronu
- świeżą bazylię
- suszone oregano
- sól, pieprz, oliwę

Najpierw należy wstawić osoloną wodę na makaron. Dzięki temu wszystko będzie gotowe mniej więcej w tym samym czasie. Pierś kurczaka trzeba przekroić na dwa kawałki, oprószyć solą i pieprzem, zawinąć w szynkę, obsmażyć z obu stron na oliwie, do zrumienienia się wędliny.

Obsmażone mięso przekładamy na talerz, a następnie na pozostałej ze smażenia oliwie szklimy pokrojoną w kostkę cebulę. Kiedy cebula będzie gotowa, dodajemy sparzone, obrane ze skórki i pokrojone w kawałki pomidory. Całość dusimy, aż powstanie sos, woda z pomidorów odparuje, ale nadal będą zachowane małe kawałki miąższu.

Doprawiamy sos solą, pieprzem, oregano, bazylią i czosnkiem. Z solą ostrożnie - pierś z kurczaka była osolona, szynka wędzona jest słona, słonawy będzie też makaron. Sos można doprawić ostrą papryką. Do doprawionego sosu wkładamy jeszcze na 10 minut mięso, żeby mieć pewność, że nie będzie w środku surowe.

Ugotowany makaron odcedzamy, kurczaka przekładamy na talerze, penne mieszamy z sosem i odrobiną oliwy, również układamy na talerzach. Można posypać kaparami, oliwkami, parmezanem, świeżymi listkami ziół.





A do tego białe schłodzone wino, szprycer lub woda z cytryną, która pojawiła się u mnie na zdjęciach w tle :)


Dziś kilka postów z zaległymi przepisami. Pojawią się przede wszystkim propozycje obiadowe, ale będzie również coś na śniadanie i przekąski.

Wczoraj na obiad jedliśmy zupę krem z brokuła z podsmażonymi plastrami pieczarek, a przedwczoraj robiłam roladki schabowe z serem feta i pieczoną papryką w oleju - mięso wystarczy rozbić jak na kotlety, doprawić solą, pieprzem i chili, następnie na każdym kotlecie ułożyć kawałek fety i papryki. Można opanierować w jajku i bułce, można ten krok pominąć, można też zapiec w naczyniu żaroodpornym, zamiast smażyć. No i przede wszystkim - można zastąpić schab piersią z kurczaka lub indyka, a pewnie też da się to zrobić z polędwiczki. Można też spróbować ze zrazami wołowymi. Wtedy, zamiast smażenia czy pieczenia, przydałoby się zrobić sos do zrazów - zwykły, lekko mięsny, warzywny bądź po prostu paprykowy, żeby współgrał z nadzieniem.

środa, 3 lipca 2013

Gotować czy nie gotować?

W upały najchętniej zamknęłabym się w klimatyzowanym pomieszczeniu i jadła letnie dania. Omlet, makaron z odrobiną oliwy, ziołami i czosnkiem, chłodnik, młode ziemniaczki z koperkiem, pomidory z mozzarellą i bazylią. Klimatyzacji w mieszkaniu jednak nie mamy, pozostaje więc żywienie się w miarę lekkimi posiłkami, zarówno jak te wcześniej wymienione, jak i młodą kapustą z koperkiem, zupą z młodych buraczków, pomidorowym sosem z warzywami. Najchętniej bez towarzystwa makaronu, ryżu, a już szczególnie - kaszy, która wydaje mi się typowo zimowym dodatkiem węglowodanów.

Dziś zaprezentuję Wam danie z końca maja, kiedy pogoda była ciut lżejsza, niż dzisiejsze upały. Danie w stylu, a jakże, kuchni włoskiej, z mnóstwem warzyw, sosem pomidorowym i oczywiście makaronem. Gniazdka z ragu mięsno-warzywnym. Wariacja na temat spaghetti bolognese.

Do zrobienia dania na pięć osób potrzebujemy paczkę gniazdek makaronowych, takich jak te:

 oraz dużą porcję warzyw:









- bakłażan
- marchew
- seler naciowy (łodygi i nać)
- cebula
- czosnek
- kapary
- oliwki

oraz:
- mięso mielone, najlepiej wołowe, ale wieprzowe też zda egzamin
- pomidory z puszki, passata, przecier lub koncentrat.


Na patelni lub, najlepiej, w dużym garnku z grubym dnem, podsmażamy mięso z odrobiną oliwy. Kiedy mięso się zetnie, dodajemy warzywa pokrojone w dowolne kawałki. Zostawiamy na małym ogniu pod przykryciem na pewien czas, aż wszystkie warzywa będą miękkie - sprawdzamy na marchwi, bo ona gotuje się najdłużej. Kiedy marchewka będzie już odpowiednia, zaczynamy gotować w drugim garnku makaron, a do warzyw i mięsa dodajemy przygotowane pomidory.

Pomidory mogą być w dowolnej postaci. Wszystko zależy od tego, jaką intensywność chcecie uzyskać. Najlżejszy sos będzie z pomidorów świeżych lub z puszki, potem z przecieru lub passaty, a najbardziej pomidorowy sos uzyskamy z koncentratu, jeśli nie będziemy używać dodatkowej wody (tylko tej, która odparowała z warzyw i mięsa).

Całość gotujemy jeszcze do momentu, aż makaron będzie gotowy. Na koniec doprawiamy świeżo zmielonym pieprzem, solą, ziołami, najlepiej oregano i bazylią, ale oczywiście wybór zależy od indywidualnych preferencji smakowych :)





Jeśli udało Wam się zachować gniazdka w ich formie, to fajnie będą wyglądać ułożone w całości obok siebie na talerzu, z dwiema łyżkami sosu w środku. Można też wpierw nałożyć sos na talerz, na to gniazdka, a do ich środków włożyć łyżeczkę sosu. U mnie gniazdka trochę się rozpadły, choć nadal były al dente. Może to kwestia marki, może zdolności kucharza ;)







Można podać posypane dowolnym serem, zarówno żółtym, jak i fetą czy niebieskim serem pleśniowym, jednak to jest bardziej sycąca wersja, niekoniecznie na wiosnę i lato ;) I tak całe danie jest bardzo pożywne, choć jednocześnie nie przytłacza - szczególnie, jeśli zjemy sos z niewielką ilością makaronu.

Warzywa najlepiej jest zachować w kawałkach, ale można też je rozgotować na papkę, która będzie stanowiła bazę sosu. Wtedy liście selera (lub natkę pietruszki), kapary i oliwki dodajemy na sam koniec, jedynie aby się podgrzały. Trzeba też pamiętać, że warzywa krócej gotowane, mają więcej witamin i składników odżywczych :)

Podane na talerzu posypujemy świeżymi ziołami i świeżo zmielonym pieprzem, ewentualnie skrapiamy odrobiną oliwy.

Sos można podać również bez makaronu, z pieczywem bądź użyć jako składnik zapiekanki - w lazanii lub z plastrami ziemniaków i serem. Wersja zapiekankowa jest na pewno lepsza na zimę, zwłaszcza, jeśli doprawimy ją odpowiednią ilością chili.


Smacznego! :)




a na deser moja balkonowa uprawa:




piątek, 24 maja 2013

Omlet ze szparagami, pomidorami i bazylią

Lekkie, zielone śniadanie, na ciepło z jajkami. Idealne na weekend, ale dobre też, jeśli ktoś ma na 14.00 do pracy i potrzebuje energii na cały dzień odbierania telefonów :)

Mało składników, ale wszystkie pysznie się ze sobą komponują. Szybkie w przyrządzeniu. Więcej czasu zajmuje samo smażenie, niż przygotowanie ;)



Na jeden sycący omlet potrzebujemy:
- dwa - trzy jajka
- kilka zielonych szparagów (ja miałam z poprzedniego dnia z obiadu, więc były już ugotowane, ale myślę, że można dodać też surowe, wtedy będą bardziej chrupiące)
- pół średniego pomidora
- pół ostrej papryczki
- kilka liści bazylii
- sól, pieprz
- olej lniany
- masło

Jajka roztrzepujemy widelcem w talerzu, dodajemy pokrojone w kawałki szparagi, pomidora, sól, pieprz, pokrojoną bazylię i posiekaną ostrą papryczkę. Mieszamy.
Na patelni rozgrzewamy troszkę oleju lnianego i masła, kiedy masło się roztopi - wlewamy jajeczno-warzywną masę. Delikatnie zbieramy ścięte brzegi do środka, żeby surowa masa z wierzchu spłynęła na dół.

Kiedy omlet z wierzchu będzie już prawie ścięty, składamy go na pół. Możemy jeszcze na pół minuty przykryć patelnię pokrywką. Dzięki temu, że nie smażymy omleta przewracając go z jednej strony na drugą, ma on lżejszą konsystencję, jest delikatniejszy i niewysuszony. Delikatnie zdejmujemy gotowy omlet na talerz, dekorujemy bazylią, kaparami lub salsą z pomidora. 




Smacznego! :)







środa, 22 maja 2013

Muffinki z rabarbarem. Prosto.

Ciasto na niedzielę to pomysł tak wspaniały, jak jedzenie jajek w różnej postaci w powolne weekendowe poranki :) Nie piekę ciast zbyt często, ale od czasu do czasu i mnie nachodzi ochota na coś słodkiego. Tym razem padło na muffinki z rabarbarem. Słodko-kwaśny smak ciastek idealnie pasuje do kubka kawy na niedzielne popołudnie.


Ciasto na babeczki przygotowuje się bardzo prosto. W jednej misce łączy się składniki suche, w drugiej - mokre, a następnie mokre dodaje się do suchych. Nie trzeba ich miksować robotem kuchennym, wystarczy po prostu wymieszać. Do środka można dodać wszystko, na co ma się tylko ochotę - ciastka z poprzedniego wpisu robiłam z tego samego przepisu, dodałam do nich kandyzowaną skórkę cytrynową.


Składniki:
- 300g mąki
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- 150g cukru
- szczypta soli
- łyżka cukru waniliowego (można zrobić samemu, zamykając w słoiku zwykły cukier z laską wanilii na pewien czas)

- 2 jajka
- 250ml jogurtu naturalnego (ja użyłam greckiego)
- 125g masła - musi być miękkie, może być roztopione i ostudzone, żeby łatwo dało się wymieszać z jajkami i jogurtem.

Do połączonych suchych składników dodajemy wymieszane składniki mokre, mieszamy, dodajemy np rabarbar pokrojony w kawałki, porcjujemy do foremek (ja używam silikonowej na 9 babeczek, z tego przepisu wyszło mi 18 sztuk, ale niektóre trochę za duże, więc spokojnie może wyjść 20-25 sztuk średniej wielkości), pieczemy 20-25minut w piekarniku nagrzanym do 190 stopni.*



Smacznego! :)



*przepis zaczerpnęłam z Kwestii Smaku

sobota, 18 maja 2013

I wtedy przyszedł maj

Za każdym razem, kiedy coś gotuję, myślę o blogu. Zastanawiam się nad tym, co napiszę, jakie wstawię zdjęcia, jak skomponować potrawę. Potem jemy to, co przygotowałam i... odpoczywam, o blogu zapominając ;) Dlatego od ostatniego wpisu minęły już prawie trzy miesiące! Nie oznacza to, że nie gotuję wcale, może tylko trochę mniej. Zbrzydło mi już tłumaczenie się pracą, ale taka jest prawda - kiedy tylko mam wolne, staram się nadrabiać zaległości i przygotowuję coś dobrego.

Dziś nie mam za bardzo przepisów, raczej migawki z tego, co zrobiłam w ostatnich miesiącach. Mam nadzieję, że dziś lub jutro uda mi się wrzucić przepisy na zaplanowane na weekend potrawy.



Typowo wiosenne śniadanie z widokiem z balkonu w tle. Jajecznica smażona na maśle, ze szczypiorkiem, do tego pełnoziarnisty chleb ze śmietankowym serkiem i rzodkiewką. Jajecznica doprawiona odrobiną soli ziołowej i świeżo mielonego pieprzu.



Wielkanocne babeczki. W niedzielę wielkanocną pojechaliśmy do Teściów. Zrobiłam na tę okazję cytrynowe muffinki, z lukrem z soku buraczanego i kolorową posypką. Chyba nie powinno się robić lukru z gorącego płynu, bo wsiąka w ciastka, zamiast je otulać słodkim różem :-) Ale i tak były dobre ;) W środku miały skórkę z cytrusów, kandyzowaną własnoręcznie przeze mnie.




Papardelle na zielono. W zasadzie to miało to być papardelle, a wyszyły mi zwykłe kluski - zbyt grubo rozwałkowałam ciasto. Mam jednak tę satysfakcję, że zrobiłam je sama ;) Zielone elementy to sałata rzymska, wstążki cukinii, natka pietruszki, trochę czosnku, cebulki, oczywiście sól i pieprz, a na wierzch - parmezan. Dobre.



Pierwsze własnoręcznie zrobione sushi! Nie spodziewałam się, że za pierwszym razem uznam, że jest to tak banalnie proste. Maki z łososiem i ogórkiem oraz z paluszkami krabowymi i awokado. Obok - niezbyt udane z wyglądu, ale równie dobre w smaku nigiri z łososia. Do tego, oczywiście, piekielnie ostre wasabi, pyszny sos sojowy i marynowany imbir (którego nienawidzę, z całym szacunkiem dla kultury jedzenia sushi). Pałeczkami radziliśmy sobie całkiem nieźle :)



Pysznie lekkie śniadanie weekendowe. Świeże liście szpinaku, rzodkiewka, pomidorki, kapary, czarne oliwki, ser feta, jajka na twardo z żółtkiem na miękko (najlepsze!), szczypiorek, olej z pestek winogron, gruba sól i świeżo zmielony pieprz. Pycha.




Ps. część Kulinarek świętuje dziś Restaurant Day w Supraślu. Mnie tam nie ma, wypoczywam w domu - po całym tygodniu odbierania setek telefonów od klientów, muszę od ludzi odpocząć. Kto jednak żyw - zapraszam do Supraśla!

Ps.2. Nie będę zapowiadać, co na blogu w następnych dniach, bo u mnie z takich zapowiedzi zawsze nici ;)

wtorek, 19 lutego 2013

Trochę Wschodu, trochę Zachodu...

Ostatnio zaproponowałam Wojtkowi, żeby wybrał sobie jakiekolwiek danie, z jakiejkolwiek kuchni, dowolnego typu, a ja mu je ugotuję. Padło na kuchnię indyjską. Poszperał trochę w Internecie, podesłał mi linki do stron o kuchni indyjskiej, na co ja stwierdziłam, że... w każdym przepisie jest coś, co mi nie pasuje :)

Albo trudno dostępne składniki, albo coś, co wymaga długiego gotowania, albo coś wegetariańskiego (wiadomo, że kuchnia indyjska jest w dużej mierze wegetariańska, ale Wojtek lubi obiady mięsne ;) ). Ostatecznie więc stwierdziłam, że przygotuję coś - jak zawsze - po swojemu. Padło na curry z soczewicą i kurczakiem.






Do przygotowania na cztery osoby potrzebujemy:

- paczkę czerwonej soczewicy 400g
- dużą podwójną pierś z kurczaka
- marchew
- cukinię
- cebulę
- dużą puszkę mleka kokosowego
- słoiczek zielonej pasty curry

- garnek z grubym dnem

W garnku podsmażamy na niewielkiej ilości oleju pierś pokrojoną w kostkę około 3x3cm. Dodajemy cebulę pokrojoną w piórka, plastry cukinii i kawałki marchewki i dusimy pod przykryciem, aż mięso będzie dobre (czyli białe po przekrojeniu). W tym czasie powinno się wytworzyć sporo wody (przynajmniej tak się dzieje w moim garnku - ewentualnie trzeba około szklanki wody dolać), więc możemy dodać paczkę drobnej czerwonej soczewicy. Mieszamy, po pięciu minutach dodajemy mleko kokosowe i pastę curry. Dusimy jeszcze trochę, aż woda wyparuje, soczewica stanie się miękka i wszystko będzie przypominać smaczny gulasz. Wystarczy na cztery sycące porcje.





Można podać z indyjskim chlebkiem naan lub pitą, jeśli nasi współbiesiadnicy to głodomory :) Ja tylko posypałam szczypiorkiem, ale bardziej pasowałaby tu kolendra lub mięta (niestety nie miałam). Nie dodałam czosnku, ale pasta curry miała wystarczająco ostry, czosnkowy smak :)






Na deser chciałam zrobić mango lassi. Z tego, co wyczytałam w Internecie, jest to napój z jogurtu zmiksowanego z mango, miodem i kardamonem. Nie chciało mi się używać blendera, w związku z czym i tu posłużyłam się swoją inwencją twórczą ;) i zamiast napoju powstał zwykły deser:





Do zrobienia tego deseru dla dwóch osób potrzeba:

- jedno mango
- opakowanie dużego jogurtu naturalnego
- miód
- cynamon

Mango kroimy w kostkę. Układamy na zmianę: mango, jogurt, mango, miód, jogurt, mango, miód, plastry mango, mielony cynamon. W trakcie jedzenia dobrze jest wymieszać warstwy, ale można jeść dowolnie ;) Całość oczywiście można zmiksować i wypić. Kardamonu w okolicznych sklepach nie znalazłam, więc użyłam cynamonu.







Na kolację zrobiłam coś bardziej polskiego, z nieco francuską nutą, czyli pasztet drobiowy do smarowania.






Do zrobienia pasztetu potrzeba:

- pierś z kurczaka
- 20 dag wątróbki drobiowej
- marchew
- trzy pieczarki
- kawałek selera
- suszony grzybek
- liść laurowy
- ziele angielskie
- cebulę
- czosnek
- masło


Wpierw ugotować pierś z kurczaka z marchewką, pieczarkami, selerem, suszonym grzybkiem, zielem angielski i liściem laurowym. Wody wlać tyle, żeby przykrywała składniki, trochę marchewki może wystawać ponad wodę, wtedy dodatkowo uzyskamy drobiowy bulion, który można użyć do czegoś innego :) W czasie, kiedy pierś się gotuje, namoczyć wątróbkę w mleku. Pod koniec gotowania piersi, podsmażyć na maśle cebulę z czosnkiem, dodać wątróbkę, smażyć pięć minut. Wątróbka będzie gotowa, kiedy nie będzie wyciekać z niej krew i nadal będzie miękka, pierś będzie gotowa, kiedy będzie pysznie miękka.



Wątróbkę z cebulą, czosnkiem i masłem przestudzić, pierś kurczaka z marchwią, selerem, pieczarkami i grzybkiem odsączyć i ostudzić również. Kiedy składniki przestygną na tyle, że będzie można je spokojnie dotknąć dłońmi, należy wszystkie zemleć w maszynce do mięsa, doprawić solą, pieprzem i świeżymi ziołami (ja użyłam tymianek, szałwię i oregano), jeśli jest zbyt suche - podlać trochę bulionem.



Następnie poprzekładać do foremek lub jednej większej formy czy miseczki. Ja część zrobiłam z warstwą konfitury żurawinowej, część z pokrojonymi oliwkami, a część bez dodatków.

Część bez dodatków dobrze smakuje z ogórkiem kiszonym i cebulką.






Smacznego! :)